czwartek, 26 marca 2015

Kleszcze, kleszcze, kleszcze...

  Gdy miałam Sisi, aż wstyd się przyznać, ale spacery były bardzo nieregularne, bo dla pudla o wiele fajniejszy od zwykłego spaceru był trening, nieważne czy na spacerze czy na dworze. Za to posiadanie beardeta zmusiło mnie do regularnych, codziennych i męczących spacerów. W związku z tym na spacerach swoje kroki kierujemy w stronę pól. To idealne miejsce, gdzie pies może się spokojnie wybiegać, a ja wiem, że nic mu się nie stanie.
  Było idealne do czasu pojawienia się kleszczy. Mimo to, stwierdziłam, a co tam, wybiorę się na pola chociaż na chwilę. Pies przecież musi się wybiegać, a ma kropelki, nic się w końcu nie stanie. Niestety, nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli i tak też było w naszym przypadku.
 Wczoraj w sierści Johnnego jakimś cudem wypatrzyłam kleszcza. Dużego kleszcza, który musiał już od dłuższego czasu siedzieć na psie. No, a dzisiaj wizyta u weterynarza. Babeszjoza...

 Młody ma się lepiej, je, pije, dużo leży. Jutro pojawimy się jeszcze u weta, ale jestem dobrej myśli.
Trzymajcie kciuki.